Legenda o Ramży
Skarby Leśnego Dziada
Legenda o Ramży
Skarby Leśnego Dziada
Droga była daleka, wiodła polami szerokimi i ciemnym lasem, przez rzeki i strumienie, a słońce mocno dogrzewało.
Zmęczył się chłopiec, zjadł wszystko, co mu matula włożyła do torby, nawet skórkę od chleba rzucił bezdomnemu psu na gościńcu, a okruszyny wytrząsnął wróblom. Kiedy tak szedł w stronę Bełku, zobaczył przed sobą wysoką górę. Była ona inna niż te, które dotąd widywał chłopiec. Przypominała swym kształtem bochenek chleba. Skał nie widać było na niej, za to aż po sam szczyt porastał ją las, cienisty i pełen woni kwiatów, którą wiatr przynosił aż na drogę.
Z daleka zauważył chłopiec w owym lesie jasnozielone modrzewie, ciemne i proste świerki, rozłożyste buki i dęby.
Na skraju lasu rozrzuciły się kępami młode brzózki, leszczyny i olchy.
— Mogą tam być i poziomki — pomyślał chłopiec — są na pewno czarne jagody... Ach, tak by się ich uzbierało do kapelusza i pojadło do syta.
Przyśpieszył kroku i wszedł między drzewa. Ogarnął go chłodny cień, który rzucały na mchy i trawę nie tylko gałęzie modrzewi, ale także paprocie, wysokie jak krzaki.
Łukaszek szedł po zaroślach ostrożnie, bo na ziemi położyły się gęsto jeżyny, a spod mchu wyzierały tu i tam ostre kamienie.
Bezszelestnie wypełzła spod jednego z nich żmija i skryła się w suchym listowiu.
Przestraszony chłopiec wskoczył na pień drzewa, które właśnie zwaliła burza. Rozejrzał się bacznie dokoła. W lesie nie było nikogo, tylko nad głową Łukasza, wysoko na sośnie, poświstywała zięba, a druga odpowiadała jej z głębi boru. Po wierzchołkach drzew przebiegał wiatr południowy, a od jego ciepłych podmuchów rozkwitały kwiaty.
Pod leszczyną i paprocią rosły wielkie liliowe dzwonki, nad strumieniem pochylały się białe naparstnice, do których przylatywały motyle, śliczne pawiki-rusałki, modraczki, cytrynki, a wszędzie, gdzie tylko sięgnąć czerwieniły się w trawie poziomki. Łukasz zdjął swój kapelusz ze słomy i począł zbierać do niego soczyste i słodkie jagody. Dostrzegał ich coraz więcej, a były coraz wspanialsze, po dziesięć i dwanaście na krzaczku. Spożywając poziomki pełnymi garściami, napełniał chłopiec swój kapelusz ciągle od nowa i nie spostrzegł wcale jak oddalił się od drogi i zawędrował w samą głębinę lasu. Znalazł się nagle wśród nieprzebytych zarośli; nogi tonęły mu po kolana w trawach wiotkich jak nici jedwabne i w zielu, a wszędzie dokoła, spośród łodyg i liści, wyzierały czerwone jagódki.
Nagle tuż koło chłopca poruszyły się krzaki. Coś szarpnęło się w nich z wielką siłą, coś targnęło pędami jeżyn, których mnóstwo się słało po ziemi tuż pod nogami Łukasza.
Chłopiec zachwiał się i odskoczył na bok, a wtedy posłyszał z głębi krzaków dudniący, chrapliwy głos:
— Kto tu chodzi? Kto przeszkadza mi spać, kiedy na świecie południe?
Młodzianek pobladł ze strachu, zadrżał i upuścił na ziemię kapelusz, z którego wysypały się poziomki czerwonym strumieniem. W tejże chwili znowu coś targnęło pędami jeżyn i trawą, jakby chcąc wyrwać je spod stóp Łukasza.
— Kto tam depcze nogami po mojej brodzie? — posłyszał znowu chłopiec gniewny, huczący głos.
Przerażony, gwałtownym ruchem odsunął się pod krzak.
— To ja, Łukasz... — odpowiedział ledwie znajdując słowa — ja nie wiedziałem... Nie chciałem przeszkadzać, uzbierałem tylko trochę poziomek... Przepraszam was, panie, i pójdę sobie stąd zaraz.
— Stój, stój. Poczekaj, a dokądże pójdziesz?
— Do Bełku. Szukam roboty.
— To ojców nie masz?
— Matulę mam ino samą. Została w domu...
— Ahaa. No, kiedy szukasz roboty, to będzie jej i u mnie przez parę dni. Nie pożałuję zapłaty, Łukaszu, boś chłopak jest poczciwy i obyczajny.
Przy tych słowach zaszeleściły krzaki. Rozchyliły je czyjeś wielkie, kosmate ręce i przed Łukaszem stanął dziwny człowiek, taki, jaki ukazać się może tylko we śnie.
Był wysoki i przygarbiony, o głowie wielkiej, ogorzałym licu. Włos miał kudłaty, a brodę do samej ziemi. Tylko, że były zielonej barwy, jak trawa.
Kiedy w krzakach przesypiał gorące południe, broda jego słała się po ziemi. Łukasz zbierając poziomki, deptał po niej, a wcale nie wiedział o tym.
Odzież zielonobrodego człowieka uszyta była z liści jesiennych, brunatnych i złotych. Trzewiki nosił z kory, a nogi miał zupełnie odmienne niż ludzie; pięty jego bowiem zwracały się ku przodowi, kolana zaś do tyłu.
W Łukaszu ciekawość okazała się silniejsza niż lęk.
— Kto jesteście, panie? — zapytał podnosząc z ziemi kapelusz.
— Mądrze pytasz — usłyszał w odpowiedzi. — Kiej się idzie na służbę, to trzeba wiedzieć jako się zowie gospodarz. Ramża jestem, leśny dziad. Ramża, takie miano dostałem od ludzi, choć dotąd żaden nie widział mnie jeszcze na oczy. Tu żyję, w lesie, na górze, którą przezwali po wsiach Ramżulą.
— To żonka moja, bo inszej nie mam. Urodna jest i strojna. Odziana jak żadna we wsi gospodyni — w tę zieloność nadobną i czerwień jagód i złoto szczere jesienią. Bogata jest Ramżula, opatrzy każdego: temu przysporzy słodyczy poziomkowej, jak tobie; inszemu malin, a grzybów, co ich tu mnogość jest wielka. Nie broni zgrzebywać tutaj jesienią ściółki dla kóz, ani też zbierać chrustu na opał i mchu do gacenia chaty na zimę.
— Nie bronię i ja. Tyle ino, że szkody nie lubię i ze snu budzenia. Nie lubię, jak mi tu krzyczą po lesie, jak prześmiewają się ze mnie, a obrywają z leszczyn orzechy jeszcze nie dostałe, czeremchy łamią, a płoszą z legowisk zwierza. Karzę wówczas, jako przystoi. Do młąki wodzę, nocznicom-wiedźmom przykazuję, aby we ćmy tarzały w błocie takich, co mi przeciwni, do mrowisk obalam.
— Duże są u mnie w lesie mrowiska, wysokie jak kopki siana. Mrówki w nich srogie, skrzydlate, czaarne do tego i wielkie, choćby te osy... — to powiedziawszy ukazał Ramża chłopcu kosturem budowlę mrówczą między sosnami — patrz, widzisz, jakie przemyślne gadzinki! Kiej człowieka opadną, to ani otrząsnąć, ani wyłapać nie idzie.
Łukasz zobaczył prawdziwy kopiec z igliwia i ziemi, po którym uwijały się czarne owady.
Znowu ogarnął go lęk. Był rad, kiedy Ramża wywiódł go z gęstwiny na drogę, inną niż ta, którą dotąd szedł, widocznie ludziom nieznaną, bo nie widać było nia niej kolein po wozach, ani śladów kopyt końskich, tylko same tropy jeleni i dzików.
Przyszli do środka lasu, ku szarej wyniosłej skale, na której stała chałupka Ramży, pobudowana z pni modrzewiowych, pod strzechą z bagiennego sitowia. Miała małe okienka, a przy nich okiennice pięknie rzeźbione, miała ganek malowany zielono i takież drzwi.
— Tu wejdziesz — pokazał Ramża kamienne schodki wykute w skale.
Weszli. Przed drzwiami chaty, na mchu leżała ruda lisica, a przy niej tuliło się i przepychało do ssania sześcioro lisiąt.
— Liszyczkę trzymam — rzekł Ramża. — Ta mi co dzień obiegnie po całym lesie, obaczy co kajsi jest, a powie, czy sideł nastawiano po krzakach czy łapek. Przemyślna, chybka ta moja ryża liszyczka.
Zwierzątko zawietrzyło na widok Łukasza czarnym ruchliwym nosem, podniosło się z legowiska i skryło za chatą, a za nim, jak rude listki jesienne, mignęły szybko szczenięta.
W chacie leśnego dziada zobaczył chłopiec przepyszne leśne bogactwa. Łoże zasłane było ciepłą tkaniną z sierści zajęczej, którą sam zbierał Ramża każdego lata po lesie. W krobiach z kory brzozowej i wiklinowych kobiałkach zgromadził skrzętny gospodarz maliny, żółte i czerwone, poziomki i czarne borówki. W misie na stole ociekał słodyczą plaster leśnego miodu i woniał pięknie na całą izbę. W koszu były orzechy, a u powały schły zawieszone w pęczkach przeróżne zioła.
— Dzisiaj spoczywaj — rzekł Ramża do Łukasza — pożywaj sobie do woli, wszystkiego, co tu zebrano, a jutro o samym świtaniu zaczniemy wespół robotę.
Łukasz rozgościł się w chacie, obmył się w leśnym strumieniu, a potem zjadłszy do syta orzechów i miodu usiadł przy oknie i spoglądał na las.
Ramży nie było w pobliżu. Niepostrzeżenie wyszedł gdzieś z chaty, tylko wieczorem, kiedy na niebo wypływał spoza świerków i jodeł nów księżycowy, posłyszał chłopiec dolatujące z głębi lasu dźwięczne tony piszczałki wierzbowej. Były one tak miłe i słodkie, tak pełne spokoju, że Łukasz sam nie wiedział, kiedy ułożył się na posłaniu leśnego dziada, okrył miękką tkania z zajęczego kwapiu i zamknął oczy.
Leśny dziad zbudził chłopca o świcie. Las pachniał świeżą wilgocią, grzybami i zielem. Mgły stały jeszcze nad polaną, ruda lisica powiodła szczenięta na zbocze zarosłe macierzanką, by uczyć ich tam kopania nory i sztuki łowieckiej.
Ramża ustawił w chacie na stole świeże maliny w koszyku. Obok, na liściach, ułożył wybrany z barci jeszcze wieczorem plaster miodu.
— Pośniadaj sobie — rzekł do chłopca — a ja zaczekam na ciebie koło chaty.
— Dziękuję wam pięknie, Ramżo — odpowiedział pacholik już od stołu — maliny wasze są jeszcze słodsze od miodu, a takie duże jak kamyczki na dnie strumienia.
Ramża zadowolony pogładził swoją zieloną brodę i żeby mu nie zawadzała, podwinął ją zgrabnie i wsunął do zanadrza. Potem włożył kapelusz, upleciony ze źdźbeł trawy i wyszedł przed chatę.
Łukasz pośpieszył się także rozumiejąc, że gospodarz zabiera go widocznie na jakąś pilną robotę.
Kiedy zeszli po skalnych stopniach na polanę, leśny dziad zaprowadził chłopca na brzeg rzeki, która opływała Ramżulę.
— To jest Bierawka — rzekł — spokojna siostrzyca mojej Ramżuli. Na tym brzegu, jak widać kościelną wieżę, wioszczyna stoi, która się zwie Orzesze. Mam ja tu skarby przeróżne, głęboko w ziemi schowane. Leżą pod samym orzeskim kościołem, ale daleko mi przebierać się do nich lasami. Niełacno też schodzić pod ziemię staremu przez duklę jedną, która się za orzeską karczmą znajduje.
— Zawsze tam siedzą ożralcy, zawsze po polach dokoła szturmują. Wieleż to razy już zasypali tę duklę przeróżnym śmieciem i kamieniami. Dlatego chciałbym, abyś mi pomógł przekopać chodnik pod samą rzeką, taki długi, żeby pod kościół orzeski doprowadził. To jest robota, jaką ci daje Ramża, Łukaszu.
— Ochotnie przyjmę taką robotę — powiedział chłopiec — zacząć mogę już choćby zaraz. Dziękuję wam też pięknie, że mię gościcie u siebie w domu i u swego stołu sadzacie. Rad będę kopał ten chodnik.
Przez siedem dni i siedem nocy przekopywali obaj przejście do skarbów to łopatami, to kilofami odwalając twarde grudy. Co wykopali, to to spoczywali nieco i wynosili w nieckach żelaznych kamienie i ziemię. Bryłki piaskowca wrzucali do Bierawki — jeszcze dotąd leży ich pełno na rzecznym dnie — ziemię zaś rozsuwali po łąkach i polach nadbrzeżnych, stąd się tam piękne zboża rodzą i soczyste trawy.
Rankiem ósmego dnia posłyszeli nad sobą dźwięk dzwonów. Byli na miejscu tuż pod orzeskim kościołem.
— Dosyć — rzekł Ramża — odłóż teraz łopatę.
Łukasz zmęczony usiadł na nieckach, które przewrócił do góry dnem. Otarł rękawem twarz i ciężko oddychał. Ramża tymczasem wydostał z zanadrza talar z czystego złota i podał go chłopcu mówiąc:
— Oto jest twoja zapłata.
Łukasz nigdy jeszcze nie widział złotych pieniędzy, o talarach tak wspaniałych nie słyszał nawet w swoim ubogim bycie. Podziękował więc Ramży, jak każe dobry obyczaj i ciekawie oglądał monetę obracając ją w ręku.
— Piękny talar — powiedział w zachwycie.
— Znalazłem go koło topieliska — mówił Ramża, ległszy wygodnie na spągu chodnika, kolana bowiem zwrócone ku tyłowi, utrudniały mu siadanie — polował kiedyś w lesie na Ramżuli bogaty pan. Ugodził mi łanię, która właśnie koźlę wodziła przy sobie. Zesłałem za to na niego karę: przywołałem grad i wietrzysko srogie, które zmiotło go z konia. Oślepiłem zbója błyskawicą, chłostałem ulewą, a potem wegnałem go do młaki. Kiedy na koniec wyrwał się z mych rąk, uciekał stąd bez pamięci i zgubił pieniądz po drodze. Takiemu nigdy bym nie pokazał moich skarbów, ale tobie...
Usypiając w wielkim znużeniu usłyszał chłopiec tylko te słowa. Światło kaganka zagasło, w podziemiu zapanowała nieprzejrzana ciemność.
Łukasz spał twardo oparłszy się plecami o ścianę chodnika, oddychał spokojnie i coś mówił przez sen. Zbudziła go światłość słoneczna i wonny powiew wiatru. Otworzył oczy i uniósłszy się lekko na łokciu w zdumieniu największym rozejrzał się dokoła. Chodnik podziemny zniknął. Łukasz leżał pod kępą olszyn na skraju drogi, która wiodła do Bełku przez las. Czuł się wypoczęty i rześki.
W trawie opodal zobaczył swój słomiany kapelusz, a koło niego błyszczał wielki złoty talar. Zielonobrodego człowieka nigdzie nie było.
— Ramżo! Ramżo! — wołał chłopiec, nie rozumiejąc, dlaczego ukrył się przed nim leśny dziad.
— Ramżo! Tu jestem! Ramżo!...
Wołaniu temu odpowiedział jednak tylko szum lasu.
„Cóż robić — rzekł do siebie chłopiec po namyśle. — Chyba ten Ramża chce, abym teraz szedł do Bełku, bo tak mi kazała matka. Nędzula czeka, obiecała dać matce zboża, podświnka, a dla mnie buty i czapkę. Trawy porosły wysoko, na koszenie już pora."
Tak wyjaśniwszy sobie zniknięcie leśnego dziada, podniósł się chłopiec raźno i ruszył dalej. Przed samym wieczorem tego jeszcze dnia stanął przed wrotami Nędzuli.
— Kajżeś się stracił, synku! — zawołała gospodyni na jego widok. — Czekam na ciebie i czekam, niedziela przechodzi i nic. Pódź do izby, a siednij trochę.
— Nędzulo — odpowiedział pacholik — długo by mówić o tym, co mi się przydarzyło po drodze do Bełku!...
Usiadł za stołem, a kiedy gospodyni postawiła przed nim garnuszek żuru, posilił się z ochotą, a potem wszystko o swym spotkaniu z Ramżą opowiedział.
Nędzula ciekawie nadstawiała ucha, oczy jej mocno błyszczały.
— Słyszałam i ja o Ramży, jeszcze za dziecka, od mojej starki — zaczęła mówić, gdy Łukasz umilkł i zajął się z kolei miską kaszy. — Powiadała starka, że kiej sama jeszcze dziewuchą była, to lata jednego poszły baby z Bełku na targ do Dębieńska, a droga im prawie wypadła przez Ramżulę. Idą, idą, las okrutny dokoła, ludzi nie widać wcale, tylko ptaki śpiewają. Kiedy mijały leszczyny, wyszedł z nich na drogę chłop wysoki z kosturem w ręku, odmieniec wcale nie widziany. Brodę zieloną miał, włosy też zielone, a kudłate choćby na niedźwiedziu. Portki i sukmana jego uszyte były z liści, a trzewiki wyrobione z kory.
— Toć, toć... Taki sam, jakiegom i ja widział — wtrącił żywo Łukasz.
— Ramża to był. On sam, bo i pięty miał ku przodowi zwrócone i kolana do tyłu. Stanął przed jedną młodą gospodynią, nadobną bardzo, i pyta:
— Nie boisz się dziada starego?
— Nie — odpowiedziała baba — nie boję się ani starego, ani kudłatego, ani brodatego...
Młoda była i płocha, toż kiedy spojrzała na jego pięty, zakryła lica zapaską i zaczęła się śmiać. Rozgniewał się Ramża okrutnie za te śmiechy. Tąpnął nogą o ziemię, aż tu się szpara wielgachna czyni i dymi z niej, choćby z tych dźwierzy piekielnych. Baby w krzyk. Zawracają do Bełku, kiedy naraz przed nimi otwiera się druga szczelina w ziemi i dymi z niej jeszcze więcej. Dopieroż ten starzyk zaczął się śmiać, a z nich pokpiwać. Prosiły go, błagały, by się już ulitował, darowały mu wszystko, co niosły na targ. Sery najlepsze, masło świeżuchne, jaj ze dwie kopy.
— I co? — pytał chłopiec cały zamieniony w słuch.
— Puścił je wszystkie na targ. Tąpnął znowu i znikły szpary. Kazał sobie przynieść z Dębieńska ćwieczków calowej długości. Kupiły baby tych ćwieczków i wracają z targowiska, a droga znów przez Ramżulę je wiedzie.
Ramża już czekał w leszczynach przy drodze. Wyszedł, popatrzył, podkręcił wąsa i pyta:
— A ćwieczki macie?
— Mamy, mamy... — zakrzyczały baby wszystkie wespół choćby te gęsi na łące i podały mu gwoździ caałe pół funta.
Ramża chwycił torebkę, rozerwał ją i wszystkie ćwieczki rozsypał po drodze. Zaśmiał się, zarechotał i przepadł kajsi w leszczynie.
Wtedy baby podgiąwszy kiece pobiegły co prędzej do domu, ale zaraz krzyczeć i jęczeć zaczęły, bo co która stąpiła na ziemię, to się jej ćwieczek wbijał do nogi. Ledwie na wieczór wróciły do Bełku, zbolałe takie i spłakane, że i słowa wyrzec nie mogły. Długo potem nikt tamtędy nie chodził do Dębieńska. Spadły deszcze jesienią i chyba te ćwieczki gdzieś do rowu spłukały, bo teraz już znowu ludzie chodzą tą drogą, a żaden nie przebił nogi.
— Straszny jest Ramża, Łukaszu — westchnęła gospodyni. — Najlepiej wtedy iść przez Ramżulę, kiej w Orzeszu dzwonią w kościele, bo jak mówią ludzie, siedzi wtedy Ramża na swojej skale, w chacie, słucha dzwonów i na drogę wcale nie wychodzi. Dla ciebie był ino taki łaskawy!
Łukasz uśmiechnął się. Wspomniał, jak przeprosił dziada leśnego za to, że nastąpił na jego brodę, jak potem mu podziękował za pracę przy kopaniu chodnika i złoty talar, który przyjemnie ciążył w wewnętrznej kieszeni sukmanki.
— Nędzulo — rzekł —chyba to źle, że ludzie prześmiewają się z Ramży, z jego pięt odwróconych do przodu i z tego odzienia liścianego.
— Przecie strzeże on lasu i zwierza, bo gadał o tym ze mną. Nikomu zbierać w lesie niczego nie broni...
Czas było wykosić łąkę pod samym lasem, u stóp Ramżuli. Poszedł tam Łukasz jeszcze przed świtem i do południa samego, nie ustając, siekł trawę.
Kiedy słońce zajaśniało wysoko, prosto nad jego głową, zostawił kosę na miedzy i poszedł obiadować do zagrody Nędzuli. Gdy przyszedł znowu na łąkę i ujął kosę, zobaczył, że pięknie jest poklepana.
— To pewnie Ramża naklepał mi kosę— pomyślał chłopiec. — Może mu powiedziała jego ryża liszyczka, że tutaj siekę dziś trawę...
Bywało też w ciągu lata, że sąsiedzi Nędzuli przepytywali o skarby, które leżeć miały w ziemi pod orzeskim kościołem i w sercu góry Ramżuli.
— Widziałeś złoto? — pytali. — Widziałeś srebro?
— Nie — odpowiadał zawsze chłopiec. — Nie widziałem srebra ani złota.
— To po co kopałeś chodnik, przecież ci mówił Ramża o skarbach!
— Tak, ale nie wszystko dosłyszałem, bom usnął z utrudzenia, kiedyśmy kopać przestali i zbudziłem się w lesie.
— Trzeba by tych skarbów poszukać — zaczęto mówić w Bełku pod koniec lata.
Zebrali się ludzie po żniwach i z łopatami poszli na górę. Kopali ziemię nad Bierawką, przy drodze do Dębieńska wydrążyli dwa szyby głębokie. Sztolniami wdzierali się w głąb Ramżuli. Czynili tak siedem wiosen i siedem jesieni.
Nigdzie jednak nie wykopali ani garnców z pieniędzmi, ani srebra, ani złota...
Skarby Leśnego Dziada
Legenda o Ramży
RAMESZ widnieje w historycznych dokumentach. Jest pewne, że rycerz pochodził z majętnej szlachty. Popadł jednak w konflikt z prawem, czy też z kimś możniejszym, więc musiał uchodzić. Schronił się niedaleko - zamieszkał w niedostępnej, zarosłej chaszczami jaskini, w lasach na wzgórzu leżącym w jego dobrach razem z ulubionymi towarzyszami koniem, pieskiem i kotkiem. Wzgórze od jego zniekształconego imienia okoliczny lud nazwał Ramżulą lub Ramżą. Uchodźca przeniósł do kryjówki cały majątek - skrzynie pełne talarów, których starczyłoby na całe życie. Mimo to zaczął "zbójować". Dla rozrywki? Raczej dla wyrównania rachunków z możnymi. Jak wszyscy szlachetni rozbójnicy, łupił bogaczy, a pomagał biednym. Wkrótce okrył się sławą nieuchwytnego, wielbionego w okolicznych, zapadłych po lasach wioszczynach, znienawidzony przez legalne organy wymiaru sprawiedliwości i ze zgrozą wspominany przez bogatych podróżnych (nawet tych z daleka; wszak niedaleko ramżowego garbu wiedzie prastarykupiecki trakt).
Ramża działał bardzo przemyślanie i sprytnie unikał pogoni. Konia kazał podkuć na odwrót, żeby ślady wskazywały kierunek przeciwny jeździe. Kiedy Ramża uciekał na północ, pościg ruszał na południe, zgodnie ze wskazaniem odbić podków. Stąd chyba narodziła się legenda, że zbójnik miał stopy wykręcone piętami do przodu.
Lubił wiedzieć, co się o nim mówi. Niekiedy stawał przy drodze w prostym odzieniu i zagadywał przechodniów, czy nie boją się tędy wędrować, bo ponoć ten Ramża... W zależności od odpowiedzi nagradzał lub płatał złośliwego figla rozmówcy. Kiedyś podsłuchał dwie baby śpieszące na targ do Orzesza, wymyślające zbójnikowi, że z niego je gizd, napasztliwiec, Ponboczka sie niy boi. Wyszedłszy z ukrycia, wyciągnął dłoń z miedziakami i zagadnął Babeczki, bydom take dobre, a kupiom paczka cwekow. Jak pódom nazod, to mi je dajom". Baby załatwiły sprawunek. Mężczyzna natychmiast rozsypał kłujący nabytek na wierzchu kamienia i drodze. Zadarł kobietom spódnice i pchnął, a w gołe tyłki i bose stopy wbiły się pinezki. Inna kobieta, która wyrażała się o mieszkańcu wzgórza pochlebnie, otrzymała złotego talara.
Trudno powiedzieć, czy Ramża parał się magią czy też był strzeżony przez wyższe moce. Ponoć żadne ostrze się go nie imało, a i kula. Dziwne rzeczy miały się dziać w pobliżu jaskini za jego życia i potem. Działał bez wspólników, nie plątał się w miłostki, jak Janosik czy Ondraszek. Dożył dość sędziwego wieku, ale i tak zginął przez kobietę. Nie kochankę, tylko służącą. Wiedząc o posiadanych przez pana bogactwach, powodowana chciwością, zmówiła się z wiejskim chłopcem, aby zabić Ramżę i przywłaszczyć dobra. Zamachu dokonano letnim niedzielnym popołudniem, kiedy zbójnik drzemał przed jaskinią. Dziewczyna dała znak wspólnikowi. Morderca podkradł się i uderzył śpiącego drewnianą lagą w ciemię. Ramża w chwili śmierci zdążył krzyknąć: "Kotku, piesku, ratujcie!. W tym momencie skarby zapadły się pod ziemię. Zbrodnia złoczyńcom nie przyniosła profitów.
Niejeden próbował znaleźć skarb na Ramżuli. Miejsce jest podobno trudno dostępne. Kiedy śmiertelnik znajdzie się w pobliżu jaskini, wpada w szpony niewytłumaczalnego lęku i porzuca pierwotny zamiar. Upartym ukazywały się strachy, najczęściej czarny kot lub pies. Kiedyś podobno procesja z księdzem i chorągwiami kościelnymi wyruszyła, aby miejsce poświęcić i zdjąć zaklęcie. Kiedy pochód zbliżył się do wzgórza, maszerującym zagrodził drogę pies z kluczem w pysku, a wyglądał tak niesamowicie, że wszyscy, nie wyłączając księdza, wzięli nogi za pas.
Do skarbu Ramży istnieje dostęp. W Niedzielę Palmową, kiedy w kościołach rozbrzmiewa Misterium Męki Pańskiej. Kto by chciał po kosztowności sięgnąć, musi się zaopatrzyć w święconą wodę i poświęconą kredę. To co zdąży skropić i obrysować kredą zanim skończy się nabożeństwo, będzie mógł zabrać. Nie było dotychczas słychać, żeby komuś wyprawa się powiodła. W Jaśkowicach, miejscowości przylegającej do wzgórza od zachodu, opowiada się, że do skarbu dobierze się szczęśliwiec, w którego zagrodzie przyjdą na świat dwa czarne byczki-bliźniaki. Gdy podrosną, trzeba zwierzęta zaprząc do pługa i oborać dookoła Ramżulę. Wtedy skarb wychynie na powierzchnię. Co ciekawe, przed kilku laty byczki-bliźniaki w rzeczonej wsi urodziły się rzeczywiście, lecz gospodyni, widocznie nie znając legendy, oddała je na rzeź.
Skarb Ramży nadal spoczywa w ziemi. Zapadlisko po jaskini zarasta! Czasem trafia tam, zwykle zupełnie przypadkiem, zagubione w lesie dziecko - i tylko jeden raz...
Źródło: Aleksandra J. Ostroch, Powiew
legendy (w:) Kurier, 57/95, s. 6.
Skarby Leśnego Dziada
Obiecała Nędzula Łukaszowej matce dwa worki
żyta i podświnka na jesień, a chłopcu nowiutkie buty z cholewkami i czapkę z
barankiem.
Zdążał więc Łukasz do tego zajęcia z ochotą,
bo komu niemiło jest obuć się ciepło na zimę, a na niedzielę przystroić w
zgrabną czapeczkę?
Droga była daleka, wiodła polami szerokimi i ciemnym lasem, przez rzeki i strumienie, a słońce mocno dogrzewało.
Zmęczył się chłopiec, zjadł wszystko, co mu matula włożyła do torby, nawet skórkę od chleba rzucił bezdomnemu psu na gościńcu, a okruszyny wytrząsnął wróblom. Kiedy tak szedł w stronę Bełku, zobaczył przed sobą wysoką górę. Była ona inna niż te, które dotąd widywał chłopiec. Przypominała swym kształtem bochenek chleba. Skał nie widać było na niej, za to aż po sam szczyt porastał ją las, cienisty i pełen woni kwiatów, którą wiatr przynosił aż na drogę.
Z daleka zauważył chłopiec w owym lesie jasnozielone modrzewie, ciemne i proste świerki, rozłożyste buki i dęby.
Na skraju lasu rozrzuciły się kępami młode brzózki, leszczyny i olchy.
— Mogą tam być i poziomki — pomyślał chłopiec — są na pewno czarne jagody... Ach, tak by się ich uzbierało do kapelusza i pojadło do syta.
Przyśpieszył kroku i wszedł między drzewa. Ogarnął go chłodny cień, który rzucały na mchy i trawę nie tylko gałęzie modrzewi, ale także paprocie, wysokie jak krzaki.
Łukaszek szedł po zaroślach ostrożnie, bo na ziemi położyły się gęsto jeżyny, a spod mchu wyzierały tu i tam ostre kamienie.
Bezszelestnie wypełzła spod jednego z nich żmija i skryła się w suchym listowiu.
Przestraszony chłopiec wskoczył na pień drzewa, które właśnie zwaliła burza. Rozejrzał się bacznie dokoła. W lesie nie było nikogo, tylko nad głową Łukasza, wysoko na sośnie, poświstywała zięba, a druga odpowiadała jej z głębi boru. Po wierzchołkach drzew przebiegał wiatr południowy, a od jego ciepłych podmuchów rozkwitały kwiaty.
Pod leszczyną i paprocią rosły wielkie liliowe dzwonki, nad strumieniem pochylały się białe naparstnice, do których przylatywały motyle, śliczne pawiki-rusałki, modraczki, cytrynki, a wszędzie, gdzie tylko sięgnąć czerwieniły się w trawie poziomki. Łukasz zdjął swój kapelusz ze słomy i począł zbierać do niego soczyste i słodkie jagody. Dostrzegał ich coraz więcej, a były coraz wspanialsze, po dziesięć i dwanaście na krzaczku. Spożywając poziomki pełnymi garściami, napełniał chłopiec swój kapelusz ciągle od nowa i nie spostrzegł wcale jak oddalił się od drogi i zawędrował w samą głębinę lasu. Znalazł się nagle wśród nieprzebytych zarośli; nogi tonęły mu po kolana w trawach wiotkich jak nici jedwabne i w zielu, a wszędzie dokoła, spośród łodyg i liści, wyzierały czerwone jagódki.
Nagle tuż koło chłopca poruszyły się krzaki. Coś szarpnęło się w nich z wielką siłą, coś targnęło pędami jeżyn, których mnóstwo się słało po ziemi tuż pod nogami Łukasza.
Chłopiec zachwiał się i odskoczył na bok, a wtedy posłyszał z głębi krzaków dudniący, chrapliwy głos:
— Kto tu chodzi? Kto przeszkadza mi spać, kiedy na świecie południe?
Młodzianek pobladł ze strachu, zadrżał i upuścił na ziemię kapelusz, z którego wysypały się poziomki czerwonym strumieniem. W tejże chwili znowu coś targnęło pędami jeżyn i trawą, jakby chcąc wyrwać je spod stóp Łukasza.
— Kto tam depcze nogami po mojej brodzie? — posłyszał znowu chłopiec gniewny, huczący głos.
Przerażony, gwałtownym ruchem odsunął się pod krzak.
— To ja, Łukasz... — odpowiedział ledwie znajdując słowa — ja nie wiedziałem... Nie chciałem przeszkadzać, uzbierałem tylko trochę poziomek... Przepraszam was, panie, i pójdę sobie stąd zaraz.
— Stój, stój. Poczekaj, a dokądże pójdziesz?
— Do Bełku. Szukam roboty.
— To ojców nie masz?
— Matulę mam ino samą. Została w domu...
— Ahaa. No, kiedy szukasz roboty, to będzie jej i u mnie przez parę dni. Nie pożałuję zapłaty, Łukaszu, boś chłopak jest poczciwy i obyczajny.
Przy tych słowach zaszeleściły krzaki. Rozchyliły je czyjeś wielkie, kosmate ręce i przed Łukaszem stanął dziwny człowiek, taki, jaki ukazać się może tylko we śnie.
Był wysoki i przygarbiony, o głowie wielkiej, ogorzałym licu. Włos miał kudłaty, a brodę do samej ziemi. Tylko, że były zielonej barwy, jak trawa.
Kiedy w krzakach przesypiał gorące południe, broda jego słała się po ziemi. Łukasz zbierając poziomki, deptał po niej, a wcale nie wiedział o tym.
Odzież zielonobrodego człowieka uszyta była z liści jesiennych, brunatnych i złotych. Trzewiki nosił z kory, a nogi miał zupełnie odmienne niż ludzie; pięty jego bowiem zwracały się ku przodowi, kolana zaś do tyłu.
W Łukaszu ciekawość okazała się silniejsza niż lęk.
— Kto jesteście, panie? — zapytał podnosząc z ziemi kapelusz.
— Mądrze pytasz — usłyszał w odpowiedzi. — Kiej się idzie na służbę, to trzeba wiedzieć jako się zowie gospodarz. Ramża jestem, leśny dziad. Ramża, takie miano dostałem od ludzi, choć dotąd żaden nie widział mnie jeszcze na oczy. Tu żyję, w lesie, na górze, którą przezwali po wsiach Ramżulą.
— To żonka moja, bo inszej nie mam. Urodna jest i strojna. Odziana jak żadna we wsi gospodyni — w tę zieloność nadobną i czerwień jagód i złoto szczere jesienią. Bogata jest Ramżula, opatrzy każdego: temu przysporzy słodyczy poziomkowej, jak tobie; inszemu malin, a grzybów, co ich tu mnogość jest wielka. Nie broni zgrzebywać tutaj jesienią ściółki dla kóz, ani też zbierać chrustu na opał i mchu do gacenia chaty na zimę.
— Nie bronię i ja. Tyle ino, że szkody nie lubię i ze snu budzenia. Nie lubię, jak mi tu krzyczą po lesie, jak prześmiewają się ze mnie, a obrywają z leszczyn orzechy jeszcze nie dostałe, czeremchy łamią, a płoszą z legowisk zwierza. Karzę wówczas, jako przystoi. Do młąki wodzę, nocznicom-wiedźmom przykazuję, aby we ćmy tarzały w błocie takich, co mi przeciwni, do mrowisk obalam.
— Duże są u mnie w lesie mrowiska, wysokie jak kopki siana. Mrówki w nich srogie, skrzydlate, czaarne do tego i wielkie, choćby te osy... — to powiedziawszy ukazał Ramża chłopcu kosturem budowlę mrówczą między sosnami — patrz, widzisz, jakie przemyślne gadzinki! Kiej człowieka opadną, to ani otrząsnąć, ani wyłapać nie idzie.
Łukasz zobaczył prawdziwy kopiec z igliwia i ziemi, po którym uwijały się czarne owady.
Znowu ogarnął go lęk. Był rad, kiedy Ramża wywiódł go z gęstwiny na drogę, inną niż ta, którą dotąd szedł, widocznie ludziom nieznaną, bo nie widać było nia niej kolein po wozach, ani śladów kopyt końskich, tylko same tropy jeleni i dzików.
Przyszli do środka lasu, ku szarej wyniosłej skale, na której stała chałupka Ramży, pobudowana z pni modrzewiowych, pod strzechą z bagiennego sitowia. Miała małe okienka, a przy nich okiennice pięknie rzeźbione, miała ganek malowany zielono i takież drzwi.
— Tu wejdziesz — pokazał Ramża kamienne schodki wykute w skale.
Weszli. Przed drzwiami chaty, na mchu leżała ruda lisica, a przy niej tuliło się i przepychało do ssania sześcioro lisiąt.
— Liszyczkę trzymam — rzekł Ramża. — Ta mi co dzień obiegnie po całym lesie, obaczy co kajsi jest, a powie, czy sideł nastawiano po krzakach czy łapek. Przemyślna, chybka ta moja ryża liszyczka.
Zwierzątko zawietrzyło na widok Łukasza czarnym ruchliwym nosem, podniosło się z legowiska i skryło za chatą, a za nim, jak rude listki jesienne, mignęły szybko szczenięta.
W chacie leśnego dziada zobaczył chłopiec przepyszne leśne bogactwa. Łoże zasłane było ciepłą tkaniną z sierści zajęczej, którą sam zbierał Ramża każdego lata po lesie. W krobiach z kory brzozowej i wiklinowych kobiałkach zgromadził skrzętny gospodarz maliny, żółte i czerwone, poziomki i czarne borówki. W misie na stole ociekał słodyczą plaster leśnego miodu i woniał pięknie na całą izbę. W koszu były orzechy, a u powały schły zawieszone w pęczkach przeróżne zioła.
— Dzisiaj spoczywaj — rzekł Ramża do Łukasza — pożywaj sobie do woli, wszystkiego, co tu zebrano, a jutro o samym świtaniu zaczniemy wespół robotę.
Łukasz rozgościł się w chacie, obmył się w leśnym strumieniu, a potem zjadłszy do syta orzechów i miodu usiadł przy oknie i spoglądał na las.
Ramży nie było w pobliżu. Niepostrzeżenie wyszedł gdzieś z chaty, tylko wieczorem, kiedy na niebo wypływał spoza świerków i jodeł nów księżycowy, posłyszał chłopiec dolatujące z głębi lasu dźwięczne tony piszczałki wierzbowej. Były one tak miłe i słodkie, tak pełne spokoju, że Łukasz sam nie wiedział, kiedy ułożył się na posłaniu leśnego dziada, okrył miękką tkania z zajęczego kwapiu i zamknął oczy.
Leśny dziad zbudził chłopca o świcie. Las pachniał świeżą wilgocią, grzybami i zielem. Mgły stały jeszcze nad polaną, ruda lisica powiodła szczenięta na zbocze zarosłe macierzanką, by uczyć ich tam kopania nory i sztuki łowieckiej.
Ramża ustawił w chacie na stole świeże maliny w koszyku. Obok, na liściach, ułożył wybrany z barci jeszcze wieczorem plaster miodu.
— Pośniadaj sobie — rzekł do chłopca — a ja zaczekam na ciebie koło chaty.
— Dziękuję wam pięknie, Ramżo — odpowiedział pacholik już od stołu — maliny wasze są jeszcze słodsze od miodu, a takie duże jak kamyczki na dnie strumienia.
Ramża zadowolony pogładził swoją zieloną brodę i żeby mu nie zawadzała, podwinął ją zgrabnie i wsunął do zanadrza. Potem włożył kapelusz, upleciony ze źdźbeł trawy i wyszedł przed chatę.
Łukasz pośpieszył się także rozumiejąc, że gospodarz zabiera go widocznie na jakąś pilną robotę.
Kiedy zeszli po skalnych stopniach na polanę, leśny dziad zaprowadził chłopca na brzeg rzeki, która opływała Ramżulę.
— To jest Bierawka — rzekł — spokojna siostrzyca mojej Ramżuli. Na tym brzegu, jak widać kościelną wieżę, wioszczyna stoi, która się zwie Orzesze. Mam ja tu skarby przeróżne, głęboko w ziemi schowane. Leżą pod samym orzeskim kościołem, ale daleko mi przebierać się do nich lasami. Niełacno też schodzić pod ziemię staremu przez duklę jedną, która się za orzeską karczmą znajduje.
— Zawsze tam siedzą ożralcy, zawsze po polach dokoła szturmują. Wieleż to razy już zasypali tę duklę przeróżnym śmieciem i kamieniami. Dlatego chciałbym, abyś mi pomógł przekopać chodnik pod samą rzeką, taki długi, żeby pod kościół orzeski doprowadził. To jest robota, jaką ci daje Ramża, Łukaszu.
— Ochotnie przyjmę taką robotę — powiedział chłopiec — zacząć mogę już choćby zaraz. Dziękuję wam też pięknie, że mię gościcie u siebie w domu i u swego stołu sadzacie. Rad będę kopał ten chodnik.
Przez siedem dni i siedem nocy przekopywali obaj przejście do skarbów to łopatami, to kilofami odwalając twarde grudy. Co wykopali, to to spoczywali nieco i wynosili w nieckach żelaznych kamienie i ziemię. Bryłki piaskowca wrzucali do Bierawki — jeszcze dotąd leży ich pełno na rzecznym dnie — ziemię zaś rozsuwali po łąkach i polach nadbrzeżnych, stąd się tam piękne zboża rodzą i soczyste trawy.
Rankiem ósmego dnia posłyszeli nad sobą dźwięk dzwonów. Byli na miejscu tuż pod orzeskim kościołem.
— Dosyć — rzekł Ramża — odłóż teraz łopatę.
Łukasz zmęczony usiadł na nieckach, które przewrócił do góry dnem. Otarł rękawem twarz i ciężko oddychał. Ramża tymczasem wydostał z zanadrza talar z czystego złota i podał go chłopcu mówiąc:
— Oto jest twoja zapłata.
Łukasz nigdy jeszcze nie widział złotych pieniędzy, o talarach tak wspaniałych nie słyszał nawet w swoim ubogim bycie. Podziękował więc Ramży, jak każe dobry obyczaj i ciekawie oglądał monetę obracając ją w ręku.
— Piękny talar — powiedział w zachwycie.
— Znalazłem go koło topieliska — mówił Ramża, ległszy wygodnie na spągu chodnika, kolana bowiem zwrócone ku tyłowi, utrudniały mu siadanie — polował kiedyś w lesie na Ramżuli bogaty pan. Ugodził mi łanię, która właśnie koźlę wodziła przy sobie. Zesłałem za to na niego karę: przywołałem grad i wietrzysko srogie, które zmiotło go z konia. Oślepiłem zbója błyskawicą, chłostałem ulewą, a potem wegnałem go do młaki. Kiedy na koniec wyrwał się z mych rąk, uciekał stąd bez pamięci i zgubił pieniądz po drodze. Takiemu nigdy bym nie pokazał moich skarbów, ale tobie...
Usypiając w wielkim znużeniu usłyszał chłopiec tylko te słowa. Światło kaganka zagasło, w podziemiu zapanowała nieprzejrzana ciemność.
Łukasz spał twardo oparłszy się plecami o ścianę chodnika, oddychał spokojnie i coś mówił przez sen. Zbudziła go światłość słoneczna i wonny powiew wiatru. Otworzył oczy i uniósłszy się lekko na łokciu w zdumieniu największym rozejrzał się dokoła. Chodnik podziemny zniknął. Łukasz leżał pod kępą olszyn na skraju drogi, która wiodła do Bełku przez las. Czuł się wypoczęty i rześki.
W trawie opodal zobaczył swój słomiany kapelusz, a koło niego błyszczał wielki złoty talar. Zielonobrodego człowieka nigdzie nie było.
— Ramżo! Ramżo! — wołał chłopiec, nie rozumiejąc, dlaczego ukrył się przed nim leśny dziad.
— Ramżo! Tu jestem! Ramżo!...
Wołaniu temu odpowiedział jednak tylko szum lasu.
„Cóż robić — rzekł do siebie chłopiec po namyśle. — Chyba ten Ramża chce, abym teraz szedł do Bełku, bo tak mi kazała matka. Nędzula czeka, obiecała dać matce zboża, podświnka, a dla mnie buty i czapkę. Trawy porosły wysoko, na koszenie już pora."
Tak wyjaśniwszy sobie zniknięcie leśnego dziada, podniósł się chłopiec raźno i ruszył dalej. Przed samym wieczorem tego jeszcze dnia stanął przed wrotami Nędzuli.
— Kajżeś się stracił, synku! — zawołała gospodyni na jego widok. — Czekam na ciebie i czekam, niedziela przechodzi i nic. Pódź do izby, a siednij trochę.
— Nędzulo — odpowiedział pacholik — długo by mówić o tym, co mi się przydarzyło po drodze do Bełku!...
Usiadł za stołem, a kiedy gospodyni postawiła przed nim garnuszek żuru, posilił się z ochotą, a potem wszystko o swym spotkaniu z Ramżą opowiedział.
Nędzula ciekawie nadstawiała ucha, oczy jej mocno błyszczały.
— Słyszałam i ja o Ramży, jeszcze za dziecka, od mojej starki — zaczęła mówić, gdy Łukasz umilkł i zajął się z kolei miską kaszy. — Powiadała starka, że kiej sama jeszcze dziewuchą była, to lata jednego poszły baby z Bełku na targ do Dębieńska, a droga im prawie wypadła przez Ramżulę. Idą, idą, las okrutny dokoła, ludzi nie widać wcale, tylko ptaki śpiewają. Kiedy mijały leszczyny, wyszedł z nich na drogę chłop wysoki z kosturem w ręku, odmieniec wcale nie widziany. Brodę zieloną miał, włosy też zielone, a kudłate choćby na niedźwiedziu. Portki i sukmana jego uszyte były z liści, a trzewiki wyrobione z kory.
— Toć, toć... Taki sam, jakiegom i ja widział — wtrącił żywo Łukasz.
— Ramża to był. On sam, bo i pięty miał ku przodowi zwrócone i kolana do tyłu. Stanął przed jedną młodą gospodynią, nadobną bardzo, i pyta:
— Nie boisz się dziada starego?
— Nie — odpowiedziała baba — nie boję się ani starego, ani kudłatego, ani brodatego...
Młoda była i płocha, toż kiedy spojrzała na jego pięty, zakryła lica zapaską i zaczęła się śmiać. Rozgniewał się Ramża okrutnie za te śmiechy. Tąpnął nogą o ziemię, aż tu się szpara wielgachna czyni i dymi z niej, choćby z tych dźwierzy piekielnych. Baby w krzyk. Zawracają do Bełku, kiedy naraz przed nimi otwiera się druga szczelina w ziemi i dymi z niej jeszcze więcej. Dopieroż ten starzyk zaczął się śmiać, a z nich pokpiwać. Prosiły go, błagały, by się już ulitował, darowały mu wszystko, co niosły na targ. Sery najlepsze, masło świeżuchne, jaj ze dwie kopy.
— I co? — pytał chłopiec cały zamieniony w słuch.
— Puścił je wszystkie na targ. Tąpnął znowu i znikły szpary. Kazał sobie przynieść z Dębieńska ćwieczków calowej długości. Kupiły baby tych ćwieczków i wracają z targowiska, a droga znów przez Ramżulę je wiedzie.
Ramża już czekał w leszczynach przy drodze. Wyszedł, popatrzył, podkręcił wąsa i pyta:
— A ćwieczki macie?
— Mamy, mamy... — zakrzyczały baby wszystkie wespół choćby te gęsi na łące i podały mu gwoździ caałe pół funta.
Ramża chwycił torebkę, rozerwał ją i wszystkie ćwieczki rozsypał po drodze. Zaśmiał się, zarechotał i przepadł kajsi w leszczynie.
Wtedy baby podgiąwszy kiece pobiegły co prędzej do domu, ale zaraz krzyczeć i jęczeć zaczęły, bo co która stąpiła na ziemię, to się jej ćwieczek wbijał do nogi. Ledwie na wieczór wróciły do Bełku, zbolałe takie i spłakane, że i słowa wyrzec nie mogły. Długo potem nikt tamtędy nie chodził do Dębieńska. Spadły deszcze jesienią i chyba te ćwieczki gdzieś do rowu spłukały, bo teraz już znowu ludzie chodzą tą drogą, a żaden nie przebił nogi.
— Straszny jest Ramża, Łukaszu — westchnęła gospodyni. — Najlepiej wtedy iść przez Ramżulę, kiej w Orzeszu dzwonią w kościele, bo jak mówią ludzie, siedzi wtedy Ramża na swojej skale, w chacie, słucha dzwonów i na drogę wcale nie wychodzi. Dla ciebie był ino taki łaskawy!
Łukasz uśmiechnął się. Wspomniał, jak przeprosił dziada leśnego za to, że nastąpił na jego brodę, jak potem mu podziękował za pracę przy kopaniu chodnika i złoty talar, który przyjemnie ciążył w wewnętrznej kieszeni sukmanki.
— Nędzulo — rzekł —chyba to źle, że ludzie prześmiewają się z Ramży, z jego pięt odwróconych do przodu i z tego odzienia liścianego.
— Przecie strzeże on lasu i zwierza, bo gadał o tym ze mną. Nikomu zbierać w lesie niczego nie broni...
Czas było wykosić łąkę pod samym lasem, u stóp Ramżuli. Poszedł tam Łukasz jeszcze przed świtem i do południa samego, nie ustając, siekł trawę.
Kiedy słońce zajaśniało wysoko, prosto nad jego głową, zostawił kosę na miedzy i poszedł obiadować do zagrody Nędzuli. Gdy przyszedł znowu na łąkę i ujął kosę, zobaczył, że pięknie jest poklepana.
— To pewnie Ramża naklepał mi kosę— pomyślał chłopiec. — Może mu powiedziała jego ryża liszyczka, że tutaj siekę dziś trawę...
Bywało też w ciągu lata, że sąsiedzi Nędzuli przepytywali o skarby, które leżeć miały w ziemi pod orzeskim kościołem i w sercu góry Ramżuli.
— Widziałeś złoto? — pytali. — Widziałeś srebro?
— Nie — odpowiadał zawsze chłopiec. — Nie widziałem srebra ani złota.
— To po co kopałeś chodnik, przecież ci mówił Ramża o skarbach!
— Tak, ale nie wszystko dosłyszałem, bom usnął z utrudzenia, kiedyśmy kopać przestali i zbudziłem się w lesie.
— Trzeba by tych skarbów poszukać — zaczęto mówić w Bełku pod koniec lata.
Zebrali się ludzie po żniwach i z łopatami poszli na górę. Kopali ziemię nad Bierawką, przy drodze do Dębieńska wydrążyli dwa szyby głębokie. Sztolniami wdzierali się w głąb Ramżuli. Czynili tak siedem wiosen i siedem jesieni.
Nigdzie jednak nie wykopali ani garnców z pieniędzmi, ani srebra, ani złota...
Znaleźli tylko na Ramżuli inne skarby: były
to ruda i węgiel, które dotąd jeszcze są tam w głębi ziemi i służą ludziom.
Ramża nie broni ich wydobywać, tak jak przed
laty zbierać mali i zgrzebywać ściókę dla kóz w szumiącym, pełnym kwiatów lesie
na Ramżuli.
Źródło: Kornelia
Dobkiewiczowa, Wężowa Królewna. Baśnie i opowieści ze Śląska, Katowice 1973.